Adrenalina na granicy

Adrenalina na granicy

12 czerwca 2016 | Autor: Jacek Zemła
PODZIEL SIĘ

Można się długo spierać o to, który z polskich dworców jest najładniejszy, ale w tym rankingu z pewnością wysoką pozycję zajmuje główna stacja kolejowa w Przemyślu.

Fot. Jacek Zemła

Dworzec w Przemyślu jest mało znany, bo jakby nie patrzeć miasto to leży na krańcu Polski i nie jest to węzeł przesiadkowy, jak choćby Kraków czy Rzeszów. Ale ten, kto choć raz tu przyjedzie i zobaczy tutejszy dworzec, zapewne wyda z siebie okrzyk niedowierzania. Jego wnętrze przypomina bowiem bogato zdobiony pałac, a nie miejsce oczekiwania na pociągi.

Malowidła i sztukaterie

Przemyski dworzec jest przykładem przepięknej architektury monarchii austro-węgierskiej. Będąc tu, można poczuć powiew dawnej atmosfery galicyjskich miast i miasteczek. Pierwotny budynek został wzniesiony w latach 1859 – 1860, kiedy powstawała Galicyjska Kolej Karola Ludwika łącząca Kraków ze Lwowem. Pierwszy dworzec nie przetrwał do naszych czasów, ale na jego kanwie w 1895 r. powstał nowy, o wiele większy i znacznie bardziej strojny od poprzednika. Właśnie ten budynek możemy dziś podziwiać, a jest na co popatrzeć zwłaszcza po rewitalizacji zakończonej w 2012 r.

Budynek o neobarokowej formie nawiązuje do architektury pałacowej. Z zewnątrz może nie ścina z nóg, ale w środku to prawdziwe arcydzieło. W hallu głównym uwagę przykuwają wyrafinowane dekoracje sztukatorskie i malowidła, pełne przepychu drewniane żyrandole, oryginalne posadzki i niebanalna stolarka wraz z detalami, takimi jak np. klamki. Wszystko to nadaje dworcowym wnętrzom niesamowity sznyt, jakiego nie powstydziłaby się niejedna magnacka rezydencja.

Bomby spadały obok

Przemyski dworzec największy ruch przeżywał za czasów zaboru austriackiego oraz stacjonowania w Twierdzy Przemyśl garnizonu wojskowego. Było to miasto mocno ufortyfikowane, tutejsze pruskie umocnienia zachowały się do naszych czasów w dwóch pierścieniach okalających miasto i stanowią dzisiaj atrakcję turystyczną
na skalę europejską. Sporo działo się tutaj także w latach II wojny światowej, którą zresztą wyjątkowym zrządzeniem losu budynek przetrwał bez szwanku, mimo że pobliskie koszary i mosty były celem bombardowań lotniczych. Gdyby nie zezowate oko celowniczych, zapewne nie byłoby dzisiaj tego przepięknego dworca, lecz co najwyżej jakiś betonowy klocek jak w Rzeszowie, Jarosławiu czy Przeworsku.

Po 1945 r. ranga przemyskiej stacji i samego dworca nieco spadła, a to z powodu wyznaczenia kilka kilometrów od miasta granicy pomiędzy Polską i ZSRR. Większość pociągów kończyła bieg w Przemyślu, tylko nieliczne udawały się dalej w kierunku Lwowa. Przez Przemyśl kursował także wyjątkowy w skali kraju pociąg „Solina”, który zdążał do Zagórza przez terytorium radzieckie. Jechałem nim kilka razy, było to doświadczenie jedyne w swoim rodzaju.

Psy i sołdaty

Przejazd tego fragmentu trasy dostarczał niesamowitych przeżyć, był to doskonały przedsmak bieszczadzkich przygód, na jakie można było liczyć w tych dzikich górach jeszcze pod koniec lat 80. ubiegłego stulecia. Pociąg „Solina” z Przemyśla kierował się do stacji Malhowice, która była ostatnią przed granicą polsko-radziecką. Tam do wagonów wsiadali uzbrojeni po zęby żołnierze z psami. Zajmowali miejsce na każdym pomoście i jechali w otwartych drzwiach przez całe terytorium ZSRR. Trwało to około godziny, pociąg teoretycznie nie miał tam żadnych postojów, ale często zatrzymywał się z przyczyn ruchowych na którejś z czterech stacji – w Niżankowicach, Dobromilu, Chyrowie lub Starżawie. Wtedy jadący na stopniach pogranicznicy dostawali istnego amoku
– bacznie obserwowali wszystkie okna, czy ktoś aby czegoś nie wyrzucił (np. solidarnościową bibułę), dachy wagonów, a nawet rury odpływowe z toalet, bo przecież i przez nie można było zakazić Kraj Rad. Nie chodziło oczywiście o nieczystości, ale o paczki z ulotkami czy inne materiały propagandowe...
Wojacy w wielkich czapkach z kałasznikowami na plecach i psami na smyczach dojeżdżali do Krościenka i tam opuszczali skład. Wracali po kilku godzinach tym samym pociągiem, kiedy udawał się on w drogę powrotną z Zagórza do Warszawy. I tak dzień w dzień przez cały sezon letni pilnowano polskich turystów, górołazów i wczasowiczów...

Zawsze gdy podróżowałem „Soliną” na tym odcinku, taki przejazd dawał mi sporo adrenaliny. To przypominało dzisiejszą granicę izraelsko-palestyńską, albo tę między Koreą Północną i Południową. Przejeżdżało się przez kilka pasów zaoranej ziemi, przez zasieki z drutu kolczastego pod napięciem (były izolatory), pod bramkami i wieżyczkami obserwacyjnymi, na których stali uzbrojeni, gotowi do strzału strażnicy.